Nie ma co się oszukiwać – rzeczywistość wokół nas nie jest różowa. I nie żebym narzekała na swój los – nie narzekam ani trochę! Niemniej jednak (wiem wiem, to wyznanie wstrząśnie światem niejednego czytelnika) miewam chwile zwątpienia w sens, chwile kiedy wydaje mi się, że wszystko zmierza ku katastrofie, że ludzie wcale nie są tacy fajni, chwile kiedy czuję pustkę i niezrozumienie, boję się wojny, samotności, GMO i nieograniczonej ludzkiej głupoty, która nas Bóg raczy wiedzieć dokąd doprowadzi…
Każdy ma swoje sposoby na radzenie sobie z takimi stanami. Można sobie serwować czystą na lodzie do śniadania, łykać prozak, jeść czekoladę, biegać co rano i uwalniać endorfiny na siłowni robiąc pompki i przysiady. I wszystko spoko (może poza uciekaniem w alkoholizm, którego picie alkoholu do śniadania może być symptomem).
Ale dla mnie najlepszą metodą jest spotkanie z naturą. Chodzenie po puszczy, wyprawa nad rzekę, spacer z psem po lesie. Obserwowanie takich nadrzecznych ważek, podglądanie bocianów, wypatrywanie saren, jeleni czy żubrów, słuchanie ptasich treli o wschodzie słońca, brodzenie w bagienku i podziwianie kunsztu pająka.
Myślę sobie wtedy, że jednak świat jest piękny. I nie ma co się za dużo zastanawiać nad jego sensem, bo sens się kryje w takiej właśnie pajęczynie, solidnym bocianim gnieździe, w rosie na trawie i zapachu sitowia. I nawet jeśli myślę o tym, że te pisklęta, które teraz ledwo podnoszą główki, za parę tygodni będą już wysoko szybować za swoimi rodzicami i w końcu odlecą na zimę do ciepłych krajów, to ogarnia mnie taki cudowny spokój, który wnika wprost do duszy i daje wytchnienie przed gonitwą myśli.
„Podglądaczka bocianów, wielbicielka ważek, a w gruncie rzeczy – zwykły zboczeniec!” – już słyszę te komentarze! Ale wiecie co – nie przejmuję się wcale, gdyż byłam dziś nad Biebrzą! O wschodzie słońca! Wygrałam życie! 😀