To zdjęcie jest jednym z dowodów na to, że ludzie czują potrzebę bycia uwiecznianymi.
Ta oto rodzina w cygańskiej dzielnicy Walencji sama poprosiła mnie, żebym zrobiła im zdjęcie. Bardzo miła odmiana po wszystkich „podchodach”, które zwykle towarzyszą fotografowaniu obcych. Kiedyś podczas dalszych podróży (bo rzadko zdarzało mi się to w Polsce) bez większego skrępowania robiłam zdjęcia tubylcom. Większość była zadowolona. Niektórzy mnie całkowicie ignorowali, jeszcze inni pozowali i prosili o więcej. Ale po pewnym incydencie w Azji postanowiłam więcej nie mierzyć w nikogo aparatem bez pozwolenia.
Ta sytuacja miała miejsce niecałe trzy lata temu. Otóż po paru godzinach spacerowania po Sajgonie i sfotografowaniu co najmniej parudziesięciu osób, robiłam zdjęcie pewnej kobiecie siedzącej na chodniku pod ścianą. Ona, oświetlony beton budynku i jej tobołek ustawiony obok wydały mi się bardzo przyjemnym kadrem. Niestety, okazało się, że ona nie podziela mojego entuzjazmu i najwyraźniej nie lubi, kiedy robi jej się zdjęcia. Nie omieszkała zakomunikować mi tego w języku wietnamskim (który sam w sobie jest nieco „krzyczący”), podnosząc głos i zrywając się przy tym gwałtownie, wymachując pięściami. Kiedy zaczęła w tak wojowniczej postawie iść w moją stronę, postanowiłam chronić siebie i aparat, oddalając się w przeciwnym kierunku bardzo żwawym marszobiegiem, który ostatecznie przeszedł w regularny bieg…
Od tego czasu zawsze staram się zdobyć w jakiś sposób pozwolenie na naciśnięcie spustu migawki. Czasem jest to porozumiewawcze spojrzenie, a czasem zwykłe pytanie. Niekiedy staram się, aby ktoś mnie po prostu zauważył i jeżeli wówczas nie daje do zrozumienia, że czuje się niekomfortowo, fotografuję go. Przy okazji tych rozważań przypomina mi się historia opowiedziana przez Ryszarda Kapuścińskiego, który przez wiele lat podróżował po świecie z aparatem, pisząc reportaże. Pewnego dnia, będą w którymś z krajów afrykańskich, zrobił zdjęcie pewnemu tubylcowi, pracującemu u znajomych reportera. Ten, orientując się, że właśnie został sfotografowany, uciekł w popłochu i już nigdy nie wrócił do domu gospodarzy. Dopiero po tym fakcie Kapuściński dowiedział się, że niektórzy Afrykańczycy wierzą w to, że aparat potrafi nie tylko zachować czyjś obraz, lecz również zabrać jego duszę…
Rodzina w Hiszpanii o swoją duszę była spokojna. Widząc aparat, uśmiechnęła się przyjaźnie, a mężczyzna poprosił o zdjęcie ze swoimi carinos. Moim nieco łamanym hiszpańskim odpowiedziałam, że z przyjemnością ich sfotografuję. Spytałam też, czy chcieliby, abym im po powrocie do Polski przesłała zdjęcie na maila. Podali adres, ale niestety – został albo źle zapisany albo zmyślony, bo mail wracał do mnie uparcie. Szkoda, bo myślę sobie, że na pewno chętnie trzymaliby takie zdjęcie w ramce na ścianie. W głowie marzycielki snuję plany, aby wrócić do Walencji i ich odszukać. Oczyma wyobraźni widzę ich zdziwione miny i szerokie uśmiechy na twarzach. Być może zaprosiliby mnie na kawę albo poprosili o kolejne zdjęcie – kto wie, czy nie w powiększonym składzie?
Ale póki co wracam do niego od czasu do czasu i zastanawiam się, co u nich słychać. I telepatycznie przesyłam życzenia – rodzinnego szczęścia i kolejnych wspólnych zdjęć.