Kiedy pokazywałam zdjęcia Diane Arbus przypadkowym osobom, które nie oceniają obrazów przez pryzmat wiedzy o fotografii, reakcje były w miarę do siebie zbliżone. „Brrr… co to za upiory”, „Te zdjęcia są przerażające”, „Psychodeliczna ta fotografia…”. Zadziwiające wydaje mi się, jak jednoznacznie odbierane są postaci ze zdjęć fotografki, która dużą część swojej kariery poświęciła na uwiecznianie odmieńców…
Pojęcie piękna od zawsze było kwestią kontrowersyjną. I chociaż „de gustibus non est disputandum”, nie da się ukryć, że część dorobku fotograficznego Diane Arbus budzi w odbiorcy pewien niepokój, jeżeli nie odrazę. Artystka skupiła się bowiem w swoich pracach na ofiarach, ludziach, którym się w życiu nie powiodło. Fotografowała własny Nowy Jork z domami dla włóczęgów i z przyjęciami dla transwestytów, wynajdywała obozy dla nudystów, gdzie – zrzuciwszy uprzednio ubranie – robiła sesje całym rodzinom, odpoczywającym za miastem po tygodniu pracy. Na jej zdjęciach znalazła się nawet hermafrodyta z psem i albinoska, która pracowała jako połykaczka noży. Jej najbardziej niepokojące zdjęcia pochodzą z domu dla obłąkanych, skąd Arbus wróciła odmieniona na zawsze, by w końcu – przytłoczona ciężarem własnych artystycznych wizji i doświadczeń – popełnić samobójstwo.
Szokująca śmierć artystki nadała jeszcze większy rozgłos jej pracom. Stała się dowodem na prawdziwość fotografii, której poświęciła życie. Diane Arbus pochodziła z zamożnej żydowskiej rodziny. Od dziecka żyła pod kloszem i nie musiała martwić się o swoją przyszłość. Po wyjściu za mąż za Allana Arbusa – fotografa i początkującego aktora, który rozbudził w niej pasję do fotografii, zajęła się fotografowaniem mody i przez przeszło dziesięć lat robiła zdjęcia dla takich magazynów jak „Vogue”, „Glamour” czy „Harper’s Bazaar”. Zaczęła jednak odczuwać frustrację z powodu swojego uporządkowanego życia. Zechciała podkopać uczucie własnego uprzywilejowania i zadać gwałt własnej niewinności. Ciągłe poczucie bezpieczeństwa nie pozwalało najwidoczniej cieszyć się jej życiem w pełnym znaczeniu tego słowa. Dlatego właśnie postanowiła fotografować „odmieńców”. Wydawali się jej oni znacznie prawdziwsi od fotografowanych modelek i plastikowych twarzy, które na co dzień ogląda się na okładkach kolorowych magazynów. Wydaje się, że doskonale zdawała sobie sprawę, że moda jest fabryką wizualnego kłamstwa, którego zadaniem jest maskowanie wszelkich niedociągnięć natury, mankamentów wyglądu i nierówności społecznych oraz klasowych. Potrzebowała poznania nowego, zupełnie innego świata. Zmierzała się z własnymi fobiami, niepokojami, zapuszczała się w najbardziej mroczne zaułki ludzkiej egzystencji. Zapłaciła też za to cenę najwyższą…
Celem artystki nie była jednak dokumentacja czyjejś krzywdy. Bohaterowie jej zdjęć mogą wyglądać dziwacznie, ale są zawsze do pewnego stopnia nieświadomi swojego bólu czy brzydoty. Arbus nie robiła nigdy zdjęć osobom, które wiedzą, że cierpią, nie interesowała jej rejestracja przeżyć ofiar wojen, wypadków czy prześladowań politycznych. Miała potrzebę głębszego wejścia w świat, który powszechnie uważany jest za inny i gorszy, bardziej wstydliwy, zepchnięty do podziemi. Wynajdywała więc miejsca, gdzie mogła poznawać ludzi, których nie chciał poznać nikt inny. Uczestniczyła w ich zajęciach, rytuałach, nawiązywała głębszą więź. Dopiero później robiła im zdjęcia. Zawsze byli oni w pełni świadomi tego, że zostają uwieczniani – pozowali, bez skrępowania i wstydu. Rezultat jest taki, że ci osobliwi modele patrzący prosto w obiektyw, wyglądają jeszcze mniej naturalnie. Fotografie Diane Arbus nie akcentują cierpienia przedstawionych na nich osób. Bije z nich autonomia i dystans.
Jednym z najbardziej znanych zdjęć artystki jest „Żydowski olbrzym z rodzicami w mieszkaniu na Bronxie.” Eddie Carmel, bo tak się nazywał bohater jej fotografii, był wielkoludem, który przejmował fotografkę lękiem i z którym mimo wszystko przez wiele lat utrzymywała kontakty, by ostatecznie się z nim zaprzyjaźnić. Mężczyzna marzył, aby zostać aktorem, ale producenci proponowali mu jedynie role potworów. Jedną z jego kreacji był syn frankensteinowskiego monstrum, który w filmie odgryzał ramię jednemu z bohaterów… Nawet do roli koszykarza w przedstawieniu na Broadwayu wydał się twórcom zbyt wysoki. Chciał pracować w cyrku, gdzie występował jako najwyższy kowboj na świecie. Nie poddawał się marazmowi, nie załamywał, pomimo tego, że powoli zabijała go choroba kości. Mężczyzna opowiadał Diane o swoim życiu i niejednokrotnie gościł we własnym domu na Bronxie, gdzie mieszkał razem z rodzicami. Właśnie podczas jednej z takich wizyt powstało owo słynne zdjęcie. To, co najbardziej fascynowało w nim samą autorkę był wyraz twarzy matki Eddiego, która na własne dziecko patrzy jakby z przerażeniem. Być może każda kobieta w ciąży panicznie boi się tego, że urodzi potwora? – zastanawiała się.
Niezwykłość zdjęć Diane Arbus polega chyba przede wszystkim na zderzeniu bolesnej w pewien sposób tematyki i rzeczowej rejestracji. Autorka nie mówi nam bowiem, jaki stosunek mamy obrać wobec sfotografowanych postaci. Przedstawia je w sposób zdystansowany i chłodny, jak gdyby wykonywała zdjęcia do dokumentów. Paradoksalnie łatwiej jest w jej portretach odczytać ból na twarzy ludzi „normalnych” niż tych w jakiś sposób skrzywdzonych, których wygląd zewnętrzny odbiega od normy. Ci ostatni wydają się być bardziej pogodzeni z losem i samych siebie akceptujący. Czy zawiera się w tym fakcie pytanie o źródło szczęścia i samotności oraz o to, co jest i do jakiego stopnia „normalne”? Ja – patrząc na zdjęcia Arbus – stawiam je sobie. I wciąż staram się na nie odpowiedzieć.