Spotkania z fotografami i fotoreporterami to zawsze ciekawe doświadczenie. Spotkanie z Krzysztofem Millerem – najlepszym fotografem wojennym w Polsce, to spotkanie z osobą, która wielokrotnie otarła się o śmierć i widziała rzeczy, które niejednego człowieka złamałyby psychicznie oraz która nadal ma odwagę, siłę i determinację, aby fotografować najniebezpieczniejsze konflikty zbrojne na świecie.
Podczas spotkania nie było rozmów na temat fotografii jako takiej, nie było porad dla młodszych kolegów po fachu. Miller opowiadał o swoich doświadczeniach z dystansem, ale i z zupełną otwartością i szczerością jednocześnie. Pretekstem do rozmowy podczas cyklu spotkań „Ciekawi świata” w białostockim klubie Fama, była książka „13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego”, wydana w marcu nakładem wydawnictwa Znak.
Składa się ona z opowieści fotoreportera o pracy w owładniętych konfliktami zbrojnymi krajach, takich jak Afganistan, Gruzja, Czeczenia czy Kongo, skąd – często balansując na granicy zawodowego zdrowego rozsądku i szaleństwa – przywoził przez lata kadry, będące zazwyczaj jedynym świadectwem, potwierdzeniem informacji o toczących się wojnach – koszmaru, który rozgrywał się setki czy tysiące kilometrów od granic naszego kraju. Książka zawiera również zdjęcia, chociaż – jak podkreśla autor – mniej niż sam by chciał. Wiele jego ulubionych kadrów nie zmieściło się na 360 stronach. Każda fotografia opatrzona jest historią, przy każdej autor dzieli się wrażeniami, jakie towarzyszyły mu podczas naciskania spustu migawki. Te wstrząsające historie są napisane prostym, „męskim” językiem. Żadne słowo nie jest zbędne.
Autor opowiadał, że zanim edytorzy zaakceptowali jego styl, który jest swoistym zapisem prostych, nieprzetworzonych w żaden literacki sposób myśli, domagali się uporządkowania języka i całości opowieści. On jednak pisał tak, jak potrafił, a ponieważ to wydawnictwo wyszło z propozycją napisania owej książki, w końcu musiało ustąpić.
Pierwszym konfliktem zbrojnym, który fotografował Krzysztof Miller była rewolucja w Rumunii w 1989 roku. Był to pierwszy raz, kiedy autor poprzez obiektyw oglądał zabójstwa, ofiary walk czy publiczne egzekucje (m.in. na ówczesnym dyktatorze Nicolae Ceausescu i jego żonie Elenie). Później wyjeżdżał do Gruzji, Mołdawii, Czeczenii, Afganistanu, Iraku i wielu krajów Afryki. Jednym z pierwszych pytań, które padło podczas spotkania i pokazu zdjęć w Białymstoku, było pytanie o strach. Miller mówi, że ten towarzyszy mu podczas wojen nieustannie i jest absolutnie podstawową emocją. Jest z nim już podczas docierania do tematu. Później jednak przychodzą również skupienie oraz adrenalina, która mobilizuje i pozwala fachowo działać. W pokonywaniu strachu zaprawiony jest zresztą od dawna.
Nie wszyscy wiedzą, że Krzysztof Miller jest wielokrotnym mistrzem Polski w skokach do wody z trampoliny i wieży. Moment tuż przed skokiem z dziesięciometrowej wieży, kiedy myślał – teraz albo nigdy! – może porównać z chwilą decyzji pokonania własnego strachu na wojnie. Kiedy trafia się w samo serce konfliktu – mówił Miller – nie ma czasu na wahanie. Ludzie wokół strzelają, a fotoreporter musi się podnieść i nacisnąć spust migawki. Inaczej nie uda mu się opowiedzieć tego, co dzieje się przed jego obiektywem. Inaczej nie będzie w stanie wykonać dobrze swojej pracy. Chociaż podczas wyjazdów był niejednokrotnie pobity, a nawet brany do niewoli, nigdy nie zastanawiał się, czy zmienić zawód. Przed kolejną wyprawą nie zakłada czarnego scenariusza. Zakłada czapkę niewidkę i wierzy, że szczęśliwie wróci do domu. A kiedy już wraca i przegląda negatywy, wie, że było warto.
Ponad ćwierć wieku pracy w takich okolicznościach nie pozostało jednak bez wpływu na psychikę autora. Fotograf spędził kilka miesięcy w Klinice Leczenia Stresu Bojowego. Napisanie książki również miało być swoistą terapią mającą pomóc w poradzeniu sobie z emocjami. Terapia jednak nie poskutkowała. Przeglądając zdjęcia wszystko do niego wracało. Nie wini jednak jedynie swojej pracy. Do załamania doprowadziły również problemy osobiste. Splot różnych okoliczności.
Podczas spotkania Miller przeprosił za surowość i niekiedy słabą jakość swoich zdjęć. Niektóre z nich wywoływane były w przypadkowych laboratoriach, część jest posznytowana. Mówi, że nigdy nie używa photoshopa. Owo wyznanie wzbudziło sporą sensację w szkole filmowej, którą ostatnio ukończył. Na zajęciach musiał napisać długi referat, w którym uzasadniał, dlaczego nie chce nauczyć się korzystania z programu. Nie chce, aby kusiła go możliwość „ulepszania” swoich kadrów. Ostatecznie jednak przedmiot w szkole zaliczył. Na ocenę dostateczną.
Pytany o to, w jaki sposób fotografuje mówi, iż zgadza się z teorią Roberta Capy, że jeżeli zdjęcie jest złe, to znaczy, że fotograf nie podszedł wystarczająco blisko tematu. Rozumie to dwojako: po pierwsze zawsze dobrze przygotowuje się merytorycznie, zgłębia wiedzę na temat kraju i konfliktu, który ma fotografować; a po drugie stara się podchodzić jak najbliżej z aparatem. Jest to zdumiewające o tyle, że jego ulubionym i najczęściej używanym obiektywem jest obiektyw szerokokątny, a zmienną ogniskową zastępują mu… nogi.
Dlatego dosłownie ociera się o dramat, staje z nim twarzą w twarz. Poniekąd bytuje z ludźmi, którzy go przeżywają na własnej skórze. Może właśnie dlatego jego zdjęcia są tak dobre, prawdziwe i wzbudzają gwałtowne emocje. Choć sam zastrzega, że nie jest artystą, a sposób kadrowania uważa za zwykłe rzemiosło, trudno im odmówić artyzmu. W książce jednak pisze: „Nie jestem artystą fotografikiem. Jestem robotnikiem fotografii zapierdalającym fizycznie, z ciężką torbą po ulicy”.
Miller przyznaje otwarcie, że nie zna prawa prasowego. Nie chcąc stracić żadnej sytuacji, stara się po prostu fotografować wszystko, bez względu na sprzeciwy. Dopiero później, przeglądając swoje stykówki, decyduje, co może być opublikowane, a co powinno pozostać w jego prywatnym archiwum. Niektóre zdjęcia udostępnia jedynie w celach dokumentalnych i badawczych, nakładając na nie jednocześnie prasowe embargo. Są zbyt drastyczne, obdzierające ludzi z godności.
Być może niejednego z gości spotkania zaskoczyło to, że Miller nie traktuje swojego zawodu jako misji („Misję to ma UNICEF” – mówił). Wg niego fotoreporter to posłaniec i bierny obserwator. Nie od niego zależy, jaką wiadomość przyniesie. Jego zadaniem nie jest też pomoc cierpiącym ofiarom wojen. Pytany o to, z czego w takim razie wynika chęć zajmowania się takim rodzajem fotografii, odpowiada, że ze sprzeciwu. Sprzeciwu wobec agresji i nietolerancji. Dlatego tym, co w całej wojnie interesuje go najbardziej, są zwykli ludzie, cywile wmieszani w piekło walk, zupełnie niekiedy bezstronni. Nierzadko dzieci. Swoje zdjęcia traktuje więc jako świadectwo tego, co dzieje się w krajach owładniętych wojną, potwierdzenie słowa. Nie widzi jednak póki co sposobu przeciwdziałania wojnom i nie sądzi, że taką rolę mogą spełniać jego zdjęcia.
Od 1989 Krzysztof Miller pracuje dla Gazety Wyborczej. Kiedy jest w Warszawie, fotografuje różne rzeczy: od pracy w sejmie, przez koncerty, aż po dziury w drodze. Nie ta część zawodu jest jednak tym, co go prawdziwie zajmuje. I chociaż nie traktuje jej nigdy po macoszemu i stara się do każdego tematu podchodzić rzetelnie, to właśnie fotoreportaż wojenny jest jego prawdziwą pasją.